11.7.08

Sprawa Dina Saluzzi

Dino Saluzzi krzątał się po scenie jakby tu grywał co wieczór. Absolutny profesjonalizm – koncentracja i spokój. Jego kompani puszczali próbne balony dźwięków, a gęstniejące szuwary publiczności wyginały się pod ich mydlanym ciężarem.

Na pierwszy koncert tegorocznego ,,Jazzu na starówce” trafiliśmy trochę przypadkiem. Dopiero co przyjechaliśmy do Warszawy i szukaliśmy sposobu na miękkie tu lądowanie. I co? Dino (Saluzzi)!

Dlaczego właściwie rozpisuję się o wirtuozie małego akordeoniku na łamach ciążowego blogu? Bo go bardzo polubił nasz 15-tygodniowy Syn. No właśnie! Byli my na USG. Doktór pojeździli po Martuszkowym brzuchu i powiedzieli, że chłop. Ja przed gabinetem zasapany z krzesła na krzesło przeskakuję, względem ciężarnych próbuję okazać się dżentelmenem, a tu moje Kochanie drzwi uchyla i – już nie pamiętam co dokładnie powiedziała – ale mówi, że, no że… Franio! A to już dawno wiedzieliśmy, że jak facet, to Franciszek. Nie dane mi było niestety zobaczyć Go w sepii i w 3D, ale nie mam powodu wątpić w Martuszki wilgotne ze wzruszenia słowa (chyba, że widziała trojaczki i mnie nie chce stresować, więc kłamie…).

Druga sensacja, o której z przejęciem donoszę to właśnie ,,sprawa Dina Saluzzi”. W sobotę, 5 lipca niedługo po 19-ej, kiedy Argentyńczyk z pasją tarmosił swój bandeon i snuł uwodzicielskie tango nuevo, Martuszka znienacka zamarła: maślane oczy, zatrzymanie w pół kroku, pełna nieobecność. Nie wiedziałem, czy biec po doktora, czy po świece, bo równie dobrze mógł to być udar albo objawienie. A to poruszył się Franek! Ja znowu poszkodowany nie mogłem tego poczuć, ale michę cieszyłem jak głupi, wujek Janek Pe świadkiem!

Od tej pory Franciszek swoimi ruchami wprawia nas w błogostany, a kiedy to się dzieje, ze znawstwem prorokujemy: lubi jazz, pomidorówka Mu smakuje, będzie z niego nocny Marek, metrem lubi jeździć, itd., itp.