26.1.09

Pierwsze lekcje geografii w terenie

Pamiętam swoją pierwszą samodzielną wyprawę do śródmieścia. Mieszkałem wtedy na osiedlu Białostoczek i żeby dotrzeć do centrum miasta, musieliśmy razem z kolegą z klasy przejechać autobusem aż cztery przystanki. Do dziś noszę w pamięci posmak tamtej przygody niepozbawionej ryzyka (samowolka z czasów wczesnej podstawówki to nie w kij dmuchał). Kto wie, czy to nie właśnie wtedy zaczęły się moje młodzieńcze rojenia o podróżach, co nieco później zaowocowało autostopowymi włóczęgami w poprzek Europy...

Nasz syn też powiększa granice swojego świata. Do podstawówki ma jeszcze trochę czasu, ale nie siedzi bezczynnie. Zaczęło się w sylwestrowe popołudnie. Do tej pory całym jego uniwersum był Martuszkowy brzuch. Co prawda kosmos, w którym nie da się solidnie rozprostować nóg, wydaje się nie do pozazdroszczenia, ale z tego co wiem, dzieciom jest tam nie najgorzej (niektórzy nawet twierdzą, że żywot płodowy to najlepsze, co człowieka w życiu może spotkać). I w jednym momencie zmieniło się wszystko. Przetransportowany na zewnątrz - do krainy nowych dotkliwych bodźców - Franciszek zaczął uczyć się nowych reguł, pointując najciekawsze doznania płaczem. Żeby go z tym nowym światem oswoić, pielęgnowaliśmy go starannie, pokazując mu dokładnie jego nową przestrzeń życiową, oznaczoną tajemniczym skrótem M2.

Minęło kilkanaście dni szklarniowego chowu i znowu zmiana. Nie jest to co prawda podróż do Indii, ale, że się znów powtórzę, od czegoś trzeba zacząć. Franciszek zaczyna od godzinnych przejażdżek autem po okolicy. Czy dużo z nich pamięta? Na pewno bardzo lubi dźwięk silnika. Po powrocie do domu żartujemy, że kiedyś, chodząc z dziewczyną po mieście będzie wspominał swoje pierwsze wycieczki i pokazywał: o, tu spałem, tu spałem.

Brak komentarzy: